Dzien 04 kilometr 1173

Angels psalms
Dzien 4 kilometr 1173

‚Angels psalms by Respect’ glosi haslo na koszulce Mongola z ktorym pije wodke. Mongol jest jeden Chinczykow Han pieciu, tak wyglada chyba mniej wiecej proporcja w Mongolii Wewnetrznej.
Cala droge sie zastanawialem co ja napisze, taki niemrawy dzien, a skonczylo sie dobrze. Wyjechalem dopiero po 13. Cale przedpoludnie grzebalem przy motorze. Po piaszczystej drodze musialem wyczyscic filtr powietrza. Tego elementu chyba Jialing nie zdolal skopiowac od Japonczykow. Zeby sie do niego dostac musze odkrecic 18 srub, zdjac siedzenie i odkrecic rure wydechowa. Zanim skonczylem byla juz pora lanczu i Robert zabral mnie na szkolna stolowke. Chcial zebym tam zagadal po chinsku z dyrektorem. Ten jedyne co mial mi do powiedzenia to ze sie nie zameldowalem i musze natychmiast opuscic teren szkoly. Troche mnie to martwi, ze wyjazd nie jest do konca legalny. Obcokrajowiec ma obowiazek sie zameldowac w miejscu pobytu. Nie wiem jak wyglada sprawa kempingu. Hotel melduje goscia wiec w koncu pojawie sie gdzies w ich rejestrze nagle w prowincji Xinjiang. Wiem juz ze kamera na kasku nie wzbudza sympatii, musze uwazac.
Dobrze bylo znowu ruszyc w trase. Wybralem sie na polnoc w kierunku Batou. Robert dal mi namiary na putynie lezaca po zachodniej stronie na polnoc od Dongshang. Niezle wyglada to na google earth. Pas piachu wpija sie w zielen.
Nie moglem wjechac na autostrade ruszylem wiec rownolegla droga 210. Na trasie dalej ciezarowki z weglem, jadac za nimi pyl wbija sie nolesnie w szyje. Nauczylem sie triku, tiry gdy jest pusta droga jada przeciwnym pasem zeby nie jechac po dziurach. Ja za nimi. Pulapka sa tez hopki na drodze. Nikt ich nie maluje. Maja tez inne proporcje, tirowe, dla motoru zabojcze, nauczylem sie podnosic dupe z siedzenia. Po 50km zobaczylem po drugiej stronie autostrady pustynie. Prawie sobie zatanczylem z radosci na motorze. Okazalo sie ze nie moge jednak do niej dotrzec. Wyglada na to ze ruch w Chinach sie podzielil. Jest autostrada dla bogatych z atrakcjami i drogi miedzymiastowe dla tirow z weglem i wiesniakow na motorach. Do osrodka na pustyni nie dalo sie dotrzec asfaltem. Znalazmem w koncu tunel pod autostrada i jakas piaszczysta droge, ale z niej zrezygnowalem. Niedaleko juz bylo Batou. Sceneria sie znowu zmienila, za plecami mialem teren plaski jak stol, na horyzoncie gory a nad soba blekitne niebo pokryte chmurami. Idealne warunki na motor. Od jakiegos czasu dzwonila mi klamka od sprzegla, w Batou zgubilem nakretke od sruby. Podjechalem pod warsztat przed ktorym staly motocykle. Na wlascicielu bialy nie zrobil wrazenia. Nie potrafilem mu wytlumaczyc co chce, zaczalem grzebac w puszce z uzywanymi czesciami, a on nie protestowal.
Dalej droga 110 na zachod. Idealna nawierzchnia, chmury na blekitnym niebie daja cien, droga prosta jak drut, po prawej stronie postrzepione szczyty gor, a Jialing z czystem filtrem mknie jak nowy. No mknie jak moze mknac 150ccm – 90km/h ale jakos z wieksza pasja. Jakos juz rano stwierdzilem ze dzis dalekp nie dojade. Na zachod od Batou znalazlem duze jezioro Wuliangsuhai. Hai po chinsku znaczy morze, ale to chyba jednak jezioro. Po o 18 dojechalem do lezacego na na poludnie od niego miasta. Mialem zle przeczucia, w powieterzu unosil sie weglowy pyl i wszedzia stercza kominy fabryk. Obawialem sie ze jezioro bedzie wielkim szambem. Jednak tak nie jest. Jezioro jest ogromne, nie lezy niestety posrod gor, ale pachnie jak u Leszka na dzialce pod Suwalkami. Strasznie mi tego brakowalo. Zjechalem z drogi za znakiem na osrodek. Przy bramie wjazdowej wredna baba oznajmila mi ze juz zamkneli. Lubie jak traktuja mnie jak swojego. Sprobowalem dojechac polna droga na okolo do jeziora i dotatlem do stawow rybnych. Karmiacy ryby Chinczyk nazwal mnie zagranicznym bratem. Nie chcial zebym rozbijal sie u niego, ale pokazal mi wylom w ogrodzeniu do osrodka gdzie nie chciano mnie wpuscic. Po srodku stoi betonowa konstrukcja niewykonczonego hotelu, z boku mikro wesole miasteczko, na brzegu lodki i kilka betonowych bud mieszczacych restauracje. Przed jedna z nich siedzieli ludzie. Smialo nie smialo podjechalem i zapytalem czy moge sie rozbic.  Okazalo sie ze budy restauracje dzierzawia mniejsi biznesmeni. Szef tej pod ktora podjechalem zaproponowal mi rozbicie sie na wyscielonym wykladzia miejscu parkingowym na co z radoscia przystalem. Wszyscy byli juz dobrze podpici. Trafilem na trzecia butelke mongolskiego Baijiu, ktore akurat lubie. Szef posadzil mnie obok siebie przy stole na ktorym staly wedzone rybki, kurczak, jakas salatka i smazone piskleta. W koncu odwazylem sie ich sprobowac. Chinczycy jakos malo wymagaja od restauracji. Wystarczy betonowa buda, cerata i zarcie. Sa w koncu wakacje. Szef pojechal, ja zostalem z pracownikami, pogadalismy, pojedlismy, popilismy. Ja zrobilem zdjecia im, oni mnie. Ten jedyny Mongol wozi ludzi na koniach. Wedlug Chinczykow potrafi dobrze wypic. Ciesze sie ze tu wyladowalem. Takie troche wakacje. Osrodek wypoczynkowy, namiot, jutro poplywam, Chinczki sie boja. Szkoda mi troche tak puszczac te teksty z komorki, mozna by to poprawic, lepiej napisac, przeredagowac, ale jutro kolejny dzien Chinskiego Zwiadu i trzeba jechac dalej. Chcialbym pokonac ta droge na pn zach pod granica z Mongolia. Nie wiem czego sie spodziewac. Bede musial wziac benzyne w butelkach na wode. Moze byc ciezko, moze byc tez tak ze bede jechal 4 godziny droga prosta jak drut i nic sie nie stanie. Podobno stoja tam czolgi na drodze. Nie wiem czy jutro zlapie zasieg. Marnie mi idzie ze zdjeciami. Malo z komorki, aparatu nie chce mi sie wyciagac, chce tylko jechac dalej. Do jutra na pustyni!

image

image

image

Dodaj komentarz