Kolorowe choragiewki
Dzien 29 kilometr 10144
Noc jak nalotnisku. Z jednej strony jada droga tiry, z drugiej buduje sie autostrada, jada ciezarowki z piaskiem. Po srodku trzy puste jurty i moj namiot. Huk jak na lotnisku. Nie ma ze sobota srodek nocy, Chinczycy pracuja cala dobe, chociaz maja tyle drog do skonczenia ze nie ma sie co.dziwic. mysle ze w tym momencie buduje sie kilka tysiecy kilometrow autostrad. Niektore to straszne wyzwania, drogi przez gory i pustynie. Mozemy tylko zalowac zerwanego kontraktu z chinska firma, ktora miala nam zbudowac autostrade.
Przed Dalan zjezdzam za znakiem, ktory ma mnie poprowadzic do starych grobow. Grobow nie znajduje, ale.przejezdzam przez kilka tybetanskich wsi. Nad kazdym domem wisza kolorowe flagi, nad jednym zawsze flaga chinska. Pewnie soltys. Tybetanczycy wygladem roznia sie od Chinczykow. Moze wygladaja troche jak amerykanscy indianie. Ogorzale twarze, wydatne kosci policzkowe, kobiety czesto maja wlosy zaplecione w drobne warkoczyki.
Szczyty wzgorz zdobia kolorowe choragiewki. Na jednym z nich widze grupke ludzi, inni wspinaja sie mozolnie, kazdy z workiem cementu na plecach. Na dole stoi swiatynia, ze zlota kopula i modlitewnymi mlynkami. Pytam czy moge wejsc na gore. Na szczycie znajduje sie ukryty w choragiewkach oltarzyk. Troche jestem zawiedziony, ze wszyscy sa Chinczykami Han. Cos tam buduja, moze sciezke. Wszystko nadzoruje dwoch mnichow. Starszy pan oglada moj stroj i pyta czy jestem Han czy Tybetanczyk, mlodzi sie smieja. Na dole Chinczyk mowi zebym pokrecil mlynkami.
Droga nie schodzi ponizej 3ooo m. Jialing nie daje rady. Nie przestawilem gaznika i teraz wyprzedzaja mnie tiry. Kierowca autobusu ustepuje mi miejsca zebym jechal, a ja nie moge wycisnac 5o km/h.
Po drodze trafiam na solne jezioro Chaka. Widzialem cos takiego na zdjeciach z Ameryki Pld. Wielkie lustro. Chaka wyglada niesamowicie z daleka. Wielka biala plama na srodku pustkowia. Z bliska zawodzi. Podupadajace zaklady ciagna za soba atrakcje turystyczna. Opuszczone budynki, smieci, na waskich torach stoi zepsuta kolejka, ktora kiedys jezdzili turysci. Chinczykow bardziej interesuje ja niz jezioro.
Nie zawodzi za to Qinghai. Jezioro jest ogromne jak morze, nie widac drugiego brzegu. Zamiast plazy niekonczace sie pastwisko. Ktos wymyslil noclegi w tybetanskich namiocikach, wszyscy skopiowali i teraz co kilometr stoja kiczowate namiociki z kolorowymi fredzelkami i blaszany barak z lazienka. Spotykam wczorajszych motocyklistow. Pojawiaja sie kolejni. Nie chce zostawac z nimi w namiocie, namierzylem hostel i licze bardzo na towarzystwo obcokrajowcow. Juz tydzien zadnego nie widzialem. Po drodze mijam renifera. Chyba atrakcja turystyczna. W hostelu nie ma bialych, jest za to duzo Chinczykow. Duza grupa przyjechala na rowerach. Gadam chwile z obsluga. Gdy chce zamowic obiad wysylaja mnie do kuchni zebym pomogl lepic pierogi. Bardzo energiczni mlodzi ludzie. Sa Chiczycy Han, Tybetanczycy i Ujgur. Nie widac konfliktow. Chwile pozniej gdy pije na zewnatrz piwo, z kuchni tybetanski kucharz i wola mnie Laowai! Za pomoc zjem pierwszy. Dzis pierwszy raz chyba od dwoch tygodni jadlem wieprzowine. Baranina staje mi juz w gardle.
Wokol mnie sami Chinczycy. Przez miesiac poznalem ich lepiej niz przez ponad dwa lata w Pekinie. Wydaje mi sie, ze sa troche jak dzieci, inne problemy, inne poczucie humoru. Nikt nie pije alkoholu, siedza przy swoich telefonach i komputerach.
Jutro jade do Yushu. Musze znalezc hostel zeby zrobic pranie.
Cztery jezyki. Chinski, angielski, mongolski i tybetanski.