Dzien 31 kilometr 11299

Jak w bajce

Dzien 31 kilometr 11299

Jestem w miejscu tak pieknym, ze moj przyzwyczajony do ziemskich uciech umysl nie jest w stanie tego ogarnac i nie wiem czy moje ubogie slownictwo wystarczy aby to trafnie opisac.
Ale po kolei. Po 8 udalo mi sie wydostac z Xiewuzhen gdzie spalem. Odbilem na wschod od skrzyzowania po ktorym biegaly swinie i ruszylem w gory. Na skraju miasteczka staly na drodze jakies policyjne zasieki, ktore wszyscy bez zwalniania omijali. Droga nie schodzila ponizej 4ooomnpn to Karakoram to jakas bajka. W jednej z gorskich wiosek minalem znowu jakies szlabany i posterunki policji, ktorych nikt nie pilnowal. Myslalem, ze wjezdzam gdzies gdzie nie powinienem, ale mapa pokazala mi, ze wjechalem do prowincji Syczuan. Widocznie dawniej trudniej bylo przemieszczac sie po kraju.
Latwo to mozna by sprawdzic, ale teraz zgaduje, ze Tybetanczycy maja swoje domy i zagrody, a gdy jest cieplo wyruszaja pasc bydlo. Rozbijaja obozy, wokol laza jaki, co jakis czas sie przemieszczaja. Po drodze minalem oboz w drodze. Trzech Tybetanczykow jechalo konno poganiajac jaki, ktore na grzbietach niosly oboz.
Po drodze do Shiqu, ktore pokazala mi mapa trafilem na klasztor i lezace u jego stop miasteczko. Klasztorow jest w okolicy mnostwo, ale ten byl bardziej okazaly. Trzesienie ziemi musialo dotrzec i tu bo w duzej czesci byl odbudowany. Nie dotarli tu jednak chinscy budowlancy z betonem, wszystko z kamienia gliny i drewna z niesamowita dbaloscia o detal odbudowywali Tybetanczycy. Posrod zabudowan klasztoru leza wielkie, bezpanski pasterskie psy o zimnych niebieskich oczach. Gdy przechodze warcza, az w pewnym momencie grupa rzucaja sie w moim kierunku. Odganiaja je kamieniami mnisi. Wszedzie ich pelno. Wygladaja na bardzo zadowolonych z zycia. Czasem ktorys zza pazuchy wyciaga iphonea w zlotej obudowie. Pisze o iphoneach bo w Chinach to symbol statusu spolecznego. Albo cie stac na niego i go masz albo cie nie stac i nie masz. Wydaje mi sie, ze stacje benzynowe w czesciach Chin zamieszkalych przez Tybetanczykow, naleza do klasztorow. Obsluguja je zawsze mnisi. Mnisi pasa tez bydlo i prowadza sklepy. W shiqu dalej tybetanski balagan. Jakis nadgorliwy policjant zabiera mi moja kamizelke odblaskowa nadzoru budowlanego. Tybetanczycy probuja mi sprzedac jakies korzonki. 1oo yuanow za jeden. Nie wiem co to. Potem mysle, ze pewnie jakis tutejszy narkotyk, a ja stracilem jedyna szanse zeby go sprobowac. Musze poczytac w internecie. Za 1oo yuanow musi dobrze klepac.
Droga jest piekna, caly czas jest piekna, nie wiem czy jest sens robic wiecej zdjec. Niestety 3ookm jest w remoncie. Zza zielonych pagorkow wylaniaja sie skaliste, osniezone szczyty. U podnoza gor lezy wioseczka, na zielonych pagorkach blyszcza sie zlote dachy klasztoru. Robie jedno zdjecie, drugie, trzecie i chce jechac dalej do hotelu wziasc prysznic, posiedziec przed komputerem, ale nie moge.  Miejsce jest idealne. W koncu zjezdzam na dol chociaz sie rozejrzec. Domy przy glownej ulicy sa bogato zdobione, chce sie wykapac, ale czuje, ze jesli tu nie zostane choc na noc bede zalowal. Macha do mnie kobieta ze sklepiku, pokazuje tabliczke guest house. Wchodze tylko zobaczyc i jestem w szoku. Wnetrze ocieka bogactwem detalu, niebieski sufit podpieraja czerwone belki, kolumny sa rzezbione w smoki, zdobione framugi, haftowane kotary, dywany, zaslony, a na scianie tapeta w zlote kwiaty.. Jak w palacu. No komnata tybetanskiego ksiecia. Wlascicielka jest przemila. Zostaje. Nie ma wody. Pradu tez tyle co nic bo z kolektorow slonecznych. Pytam sie ile lat ma budynek. Dwa. Jakby mi powiedziano, ze 5oo to bym uwierzyl. Piec lat studiow z ochrony zabytkow poszlo w las.
Jest jeszcze jasno wiec ide zobaczyc miasteczko. Jest idealnie. Przy glownej ulicy stoja drewniane kolorowe budynki, wszedzie mnisi, kazdy sie usmiecha mowi co umie po angielsku, hello, thank you, nice to meet you. Pod mala swiatynia otoczona mlynkami siedza dziadki na fotelach, kazdy macha do wielkiego bialego. Wspinam sie sciezka w kierunku klasztoru, obok plynie szeroka rzeka, w niej stoja kamienie z tybetanskimi napisami. Miedzy wzgorzami rozwieszone sa kolorowe choragiewki, na zboczu pasa sie biale konie, w tle zachodzace slonce kladzie piekny cien na osniezone gory, nade mna klasztor. Jest juz tak pieknie, ze mozna sie porzygac, czy moze byc lepiej? Tak! Nad gorami pojawia sie tecza. Nie. Nie jedna tecza. Dwie na raz. To jakis absurd. Ile mozna upchnac w jednym miejscu? Mijam pierwsze zabudowania i nagle widze olbrzymi betonowy szkielet nieskonczonego klasztoru. No a jednak. Nie moglo byc idealnie. Siadam na pniu i z robotnikami gapie sie na gory. No ladnie jest.
Od spotkanego w sklepie mnicha dowiaduje sie, ze nie bylo tu trzesienia ziemi. Nie do konca wiem o co chodzi. Podobno stary klasztor zburzyli Chinczycy. Cos ma to wspolnego z wyjazdem Dalajlamy. Nowy Lama nowy klasztor? Za slaby mam chinski zeby zrozumiec. Musze poszukac w internecie. Chyba wiecej budynkow jest nowych, miasteczko ma jednak wszystko to czego zabraklo w Yushu.

image

image

image

image

image

image

Dodaj komentarz