Wyjazd nad Rzekę Żółtą 2

Obudziłem się zmarznięty w tym ponurym lasku. Spodziewałem się rano natrafić na zdziwionych Chińczyków stojących pod namiotem, ale nikogo nie było, niedaleko nas przejeżdża czteroosobowa rodzina na skuterze. Poprzedniego wieczora Ben wyciągnął z bagażu pół butelki Gorzkiej Żołądkowej. Nie lada niespodzianka. Wyjaśnił, że firma jego pochodzącej z Tajwanu żony, robi interesy w Polsce i podczas jednego z wyjazdów przywiozła tą butelkę.

Dziś zakładamy znowu ambitny plan, przejedziemy nie mniej niż 400km. Wygląda na to, że dzień ma dobre fengshui na ślub. Mijamy kilka sznurów weselnych aut. Nikomu nie udało się zorganizować ślubu idealnego. Idealny to taki, w którym wszyscy uczestnicy jadą czarnymi Audi A6. Przed autem jednej z par młodych jedzie samochód, który w miejscu gdzie na amerykańskich filmach przyczepia się puszki ciągnie za sobą miotłę. Może teściowe oczyszczają w ten sposób drogę przez życie młodej parze? Takie tylko zgadywanki. Jest godzina 11, zrobiliśmy 100km, zaczyna kropić, pora zatrzymać się na lancz. Kręta droga zaczyna piąć się bardzo wysoko pod górę. Po chwili jesteśmy po drugiej stronie pasma, krajobraz się jakby zmienił. Wjechaliśmy do kolejnej prowincji. Zatrzymujemy sie przy restauracji w pokrytym pyłem miasteczku. Wszystko jest szare, budynki, rośliny, śmieci. Wszędzie unosi sie pył, który wzbija sznur tirów. Kawalkada ciągnie się wąską droga na kilkadziesiąt kilometrów w obu kierunkach. Restauracja jest prawie pustym betonowym pomieszczeniem z przylegającą do niego brudną kuchnią. Na środku stoją dwa stoliki, pod ścianą metalowe łóżko. Oprócz nas jest jeszcze dwóch kierowców tira i prawdopodobnie syn jednego z nich. Ojciec powtarza, wyszeptane mu na ucho „Where are you from” po czym częstuje nas papierosami. Jedzenie jest paskudne, mięso ma bardzo dziwny smak, skupiam się na jajecznicy z pomidorami.

Zaraz po posiłku zaczynamy przedzierać się wyboista droga między tirami. Kierowcy tirów, którzy ugrzęźli tu na wiele godzin wyglądają z ciekawością. Co chwilę słychać charakterystyczne „Hello?!”. Wszędzie walają się papierowe kubki po chińskich zupkach, które można kupić u krążących wokół sprzedawców. Część handluje pieszo, inni na rowerach, niektórzy mają kramy z motorkiem. Całe pobocze zasłane papierzakami. Temperatura bardzo szybko się zmienia, rano i wieczorem jest zimno, w dzień prawie upalnie. Dostaję smsa od znajomych/nieznajomych z forum dla mieszkających w Chinach motocyklistów. Dwoma starymi   motocyklami Chang Jian z wózkami bocznymi dla pasażera mieli jechać podobną trasą. Wyjechali dzień wcześniej, ale udało nam się ich dogonić. Po sprawdzeniu na GPSie, gdzie się spotkamy, planujemy, że podjedziemy się tylko przywitać i ruszamy dalej. W korku stracilismy mnóstwo czasu. Wybieramy drogę przez góry, która wydaje się być skrótem. Trasa jest piękna, po obu stronach strome góry, mijamy przełęcze, górskie strumienie, chińskich zabudowań prawie nie ma. Wjeżdżamy coraz wyżej, robi się lodowato zimno i zaczyna padać. Na szczycie góry musi być koło zera stopni, później się okaże, że wjechaliśmy 3000m.n.p.m. Niespodziewanie natrafiamy na bramki, okazuje się, że wjeżdżamy na teren jakiejś chińskiej atrakcji turystycznej. Wszyscy oprócz nas przyjechali tu w konkretnym celu. Udaje nam się ominąć samochody i przejechać bez płacenia, nikt nas nie goni. Wjechaliśmy na teren Góry WuTai, jednej z 4 świętych gór chińskiego buddyzmu, wygląda to jak chiński disneyland, na każdej górce w zasięgu wzroku stoi świątynia, jest ich ponad 50. Cała okolica tonie w zapachu kadzidełek. Mijamy dwa zaparkowane trójkołowce, okazuje się, że należą do naszych znajomych. Zatrzymali się w jednym z pensjonatów. Jest zimno i pada, postanawiamy dołączyć i zjeść razem kolację. Trafiamy do jakiejś lokalnej restauracji. W wydrążonej w środku stołu dziurze tkwi żeliwny gar, pod nim palnik z butlą gazową. W standardzie dostajemy wodę z posiekanym kurczakiem i płacimy za wszystko co do tego dorzucimy. Wychodzi bardzo turystyczny rachunek, ale okazuje się, że na biletach zaoszczędziliśmy po 350yuanów od osoby. Póżnym wieczorem słychać jeszcze wrzaski pijanych Chińczyków.

Rano jemy chiński zestaw śniadaniowy: jajka na twardo, mleko sojowe, placki, robimy sobie zdjęcia z trójkołowcami i ruszamy dalej. Jest chłodno, ale nad nami bezchmurne niebo. Krajobraz przypomina trochę Kotlinę Kłodzką. Po drodze się gubimy, zanim uda nam się odnaleźć mijają dwie godziny. Ja po drodze zaliczam pierwszy ślizg pod motorem na ubłoconej drodze. Myślę, że musiało to wyglądać dość dramatycznie, ale chińscy kierowcy trąbią tylko na mnie, żebym się szybko usunął z drogi. Stłukłem lusterko, połamał mi się uchwyt na telefon i porysowałem błotniki. Trochę się potłukłem, ale chyba bardziej jestem zajarany tym co się stało. Spotykamy się ponownie w pierwszym miasteczku. Wiem już, że straciliśmy za dużo czasu i nie uda nam sie dojechać tam gdzie planowaliśmy. Zmieniamy plan, chcemy już tylko dojechać, w którykolwiek punkt przy Żółtej Rzece, żeby mieć świadomość, że jednak gdzieś dojechaliśmy. Wjeżdżamy jeszcze na pobliską górkę, na której ma się znajdować najstarszy w Chinach klasztor. W środku zastajemy, dwóch mężczyzn i kobietę. Zdecydowanie nie wyglądają na mnichów. Jeden w nich ma na sobie znoszony garnitur, zaprasza nas na obiad. Widać, że większa część klasztoru została byle jak dostawiona w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat.

Dalej ostro prujemy przez góry, krajobraz znowu się zmienił, mijamy wsie, wydrążone w gliniastej ziemi, piękna złota chińska jesień. Po drodze zatrzymujemy się na tankowanie w niedużym jak na Chiny mieście. Obowiązuje tu zwyczaj, na który natknąłem się już wczesniej. Nie tankują motocykli z dystrybutorów. Trzeba najpierw zapłacić, ekspedientka nalewa benzynę do wielkiego metalowego czajnika, z którego następnie przelać ją można na uboczu do baku. Nie jest to takie złe biorąc pod uwagę lokalny zwyczaj nalewania paliwa do okraglej kwoty co zawsze konczy sie przelaniem.

Na skraju miasta stoi samotny agresywnie różowo zielony blok, w którym otwarto właśnie nowe centrum handlowe. Za nim asfalt się kończy. Po drodze lata wielka dmuchana brama, z której zeszło powietrze. Wygląda to tak, jakby nikt na otwarcie nie przyszedł. Mijamy kolejne nieodkryte jeszcze przez turystów urokliwe gliniaste wsie. Popołudniem dojeżdżamy do Pingu. Na gpsie miasto wydaje się być duże, całą główną ulicę zajmują sklepy z częściami dla tirów. Okazuje się, że to zły znak, znowu trafiamy na trasę, którymi ciągnie karawana tirów z węglem. Powietrze jest tak gęste od spalin, że z trudem da się oddychać. Średnia długość życia tych kierowców musi być bardzo niska. Postanawiamy, że na najbliższym rozjeździe pojedziemy po prostu tam gdzie nie będzie tirów. Droga przez góry byłaby naprawdę piekna, gdyby nie ten korek. Upada plan wyprawy nad Żółtą Rzekę. Jestem strasznie zawiedziony, mamy jeszcze trzy dni, a teraz możemy najwyżej plątać się po okolicy bez celu. W ostatnim miasteczku przed noclegiem, jemy obiad i robimy zakupy. Znów wygląda na to, że zrobi się ciemno i trafimy na jakieś przypadkowe miejsce. Jedziemy wzdłuż pasma górskiego drogą dla tirów. Wzdłuż ciągną się setki parterowych sklepików, dziesiątkami kilometrów, tylko raz na jakiś czas wystaje pomiędzy nimi potężny gmach rządowy. Na każdym słupie wisi reklama zachęcająca do zakupu garniturów firmy Ordos. Niesamowite, że to wszystko działa, nie mam pojęcia kto to kupuje. Zjeżdżamy z głównej drogi, żeby podjechać jak najbliżej gór.

Znaleźliśmy płaski skrawek ziemi, wśród pola kukurydzy u samego podnóża gór. Staraliśmy się rozbic tak, żeby miejscowi nas nie zobaczyli. Dalej słychać tiry, ale okolica jest bardzo przyjemna. Siadamy przy mini butli gazowej, wyciągam sekretnie zakupioną butelkę ryżówki i zaczynamy dyskusje o sytuacji politycznej w Chinach. Wydaje mi się, że z poletka nad nami dochodzą jakieś dzwięki. Po chwili wyłania się stamtąd stado owiec. Słyszę też, że jest z nimi pasterz. Jest zupełnie ciemno. Musiał nas usłysze bo coś z góry pokrzykuje, ale chyba boi się wyjść. Okazuje się, że to może 70 letni mężczyzna. Mówi w miejscowym dialekcie. Ani on nas do końca nie rozumie, ani my jego. Chińskim zwyczajem częstuję go papierosem i już jesteśmy zaprzyjaźnieni. Spotkanie dwóch białych na jego polu, gdzie pasie owce zapewne od lat, musi być dla niego dużym wydarzeniem.

200 metrów od naszego miejsca sterczy z ziemi cos co wygląda na nagrobki. Rano, gdy skończylismy się już pakować na ścieżce pojawiła się postać. Mężczyzna idący w naszym kierunku, był ubrany w zielony oficerski mundur. Ubrania wojskowe, są bardzo popularne wśród mieszkańców wsi, pewnie są niezniszczalne, ale ten miał na sobie mundur galowy. My się pogapiliśmy zdziwieni na niego, on na nas, nikt się nie odezwał. Mężczyzna zniknął gdzieś w polu kukurydzy.

Pasmo górskie, pod którym spaliśmy układa się w kierunku wschód zachód. Ruszamy na północ. W odległości może 40 km widać już następne góry. Te pierwsze były skaliste, ciemne, porośnięte zielenią, te drugie są zupełnie inne. Gliniaste, wysuszone, porośnięte wyschniętą trawą. Pierwsze może przypominają jeszcze Polske, drugie bardziej Maroko. Na tak krótkim odcinku dwa zupełnie różne krajobrazy. Ustalamy, że na kolejną noc zatrzymamy się pod murem chińskim, po drodze jeszcze jedne góry. Na odcinku 100km przecinamy cztery zupełnie różne pasma górskie. Po drodze zatrzymujemy się w restauracji przy świątyni. Chińczycy słysząc, że znamy ich język unoszą kciuki do góry. Gdy proszę kelnerkę o czili, ta mówi, że nie rozumie, siedzący przy stoliku obok chłop w wojskowym płaszczu oburzony wykrzykuje, że czego nie rozumie, przecież obcokrajowiec prosi o czili. Nie jestem pewien jak skorzystać z toalety. W zupełnie ciemnym pokoiku, przy ziemi jest zamontowana malutka umywaleczka bez kranu.

Jadąc wąską drogą, przecinając trzecie pasmo mijamy nasypy wyłożone porcelaną. Najpierw linie białych talerzy, potem miseczek, na końcu małych filiżanek. Mimo dużego ruchu muszę zawrócić i sprawdzić co się dzieje. Wszystkie filiżanki są wyszczerbione, albo mają ubite ucho. Podnosze jedną, jest dość tandetna, na boku ma wymalowaną tańczącą kolorową parę.

W ostatnim po drodze mieście zatrzymujemy się jeszcze, żeby wymienić olej i zrobić zakupy. Wypada moja kolej pójścia do supermarketu. Gdy wchodzę do środka wszystko milknie. Jesteśmy daleko od Pekinu, w mało uczęszczanej przez turystów okolicy. Czuję, że wszyscy klienci i sprzedawcy się na mnie patrzą, kilkadziesiąt osób w dużej hali. Robiąc zakupy widzę jak ludzie wyglądają zza regałów i szepczą miedzy sobą. Na zewnątrz stoi może 20 osób i się patrzy na Bena. Są dość dzicy, na ogół Chińczycy zagadują, ci się tylko gapią. Za miastem, na horyzoncie widać ostatni na dziś łańcuch górski z murem chińskim. Ta starożytna budowla przeplata sie z linią wielkich nowoczesnych elektrowni wiatrowych. Tu nowe przeplata się ze starym. Droga, którą jedziemy łączy teren Chin z prowincją Mongolii Wewnętrznej, tworząc wyłom w murze. Mur miał chronić Chińczyków przed Mongołami, droga jest symbolem części Mongolii podbitej przez Chińczyków. Mur wygląda zupełnie inaczej niż najpóźniejsze kawałki, które można oglądać wokół Pekinu. Mur chiński budowano przez prawie dwa tysiące lat, te na które trafiliśmy bardziej przypominają naturalny twór niż dzieło rąk ludzkich. Znowu jest mało czasu, przejeżdżamy przez grań w wąski kanion. Na stromych zboczach widzę bardzo zadbane poletka, całe zboże jest już zebrane w równe snopki. Szukając miejsca na nocleg trafiamy do pierwszej wsi. Nigdy wcześniej nie widziałem w Chinach takiej nędzy. Gliniaste domy wyglądają na opuszczone. Żaden nie ma szyb w okach, niektóre tylko mają zakryte otwory szmatami. Wieś ta, leżaca na uboczu drogi, która zresztą nie łaczy nic ważnego wygląda na zdaną tylko na siebie. Wydaje mi się, że jej mieszkańcy nie są w stanie wyhodować nawet tyle, żeby móc to wymienic na produkty podstawowej potrzeby. Mijamy kilka osób o twarzach bez wyrazu. Znów obawiam się czy dzicy Chińczycy nas nie podejdą w nocy.

Nastepnego dnia postanawiamy spróbować dojechać jednak na raz do Pekinu. Wyruszamy o świcie. Zatrzymujemy sie tylko pod glinianymi pozostałościami baszty muru chińskiego żeby zrobić zdjęcia, na posiłek w biegu i kilka razy żeby zatankować. Tego dnia jadąc ponad 12 godzin bez przerwy udaje nam się przejechać 600km i wrócić do stolicy.

Ten wpis umieszczono w kategorii Chiny, Podróże i otagowano jako , , , , , , . Dodaj link do ulubionych. Dodaj komentarz lub zostaw trackback: Trackback URL.

Dodaj komentarz